wspomnienia
Po dwudziestu latach wciąż żyje w ludzkiej pamięci
Marian Bublewicz zdobył sześć tytułów mistrza Polski, w 1992 roku był wicemistrzem Europy, został jednym z kierowców z priorytetowej listy FIA. Zmarł po wypadku na Zimowym Rajdzie Dolnośląskim w lutym 1993 roku. Znakomitego kierowcę i jeszcze lepszego człowieka wspomina córka, dziś poseł na sejm, Beata Bublewicz.
– Gdy po tamtym wypadku 20 lutego 1993 roku wydobyto Go w końcu z samochodu i przewieziono do szpitala w Lądku Zdroju, przed operacją pytał podobno jeszcze swojego mechanika, jak tam przygotowania do 18. urodzin jego córki...
– Nie wiedziałam o tym wcześniej, dopiero niedawno o tej krótkiej rozmowie opowiedział mi Krzysiek Czepan, szef Jego serwisu…
– Były te urodziny?
– Były. Dzień po pogrzebie Taty. Pochowaliśmy Go 25 lutego, na drugi dzień przyszła najbliższa rodzina. Pamiętam, że pojawił się tort, zdmuchnęłam 18 świeczek… Nie było śpiewania „Sto lat”, był płacz… Nadal nie mogę się z tym pogodzić, myślałam o tym po ostatnim wypadku Roberta Kubicy… Przecież wtedy koło Złotego Stoku wszystko Przeciwko Tacie się sprzysięgło: nie było pogody odpowiedniej do lotu helikopterem, brakowało sprzętu ratowniczego, były kłopoty z krwią w szpitalu…
– Marian Bublewicz został uznany plebiscytowym sportowcem wszech czasów „Gazety Olsztyńskiej”. Jak pani myśli, dlaczego ludzie wciąż o Nim pamiętają?
– Też się nad tym fenomenem zastanawiałam, ale dość krótko. Bo ja wiem, że był wyjątkowym człowiekiem, który szanował każdego innego człowieka. Nie pamiętają o Nim tylko dlatego, że zdobył 20 razy mistrzostwo Polski w różnych kategoriach, albo że był wicemistrzem Europy, czy trafił na listę priorytetową FIA, czyli znalazł się wśród 31 najlepszych kierowców świata. Nie. Ludzie pamiętają o Nim dlatego, że miał dla każdego uśmiech i dobre słowo. Każdego szanował, niezależnie od jego poglądów czy stanu posiadania. Po tym wyborze byłam szczerze wzruszona. To jest dla mnie mimo wszystko niesamowita historia, bo przecież Tata nie żyje już 20 lat! Nie zdobywa kolejnych tytułów, nie ma Go w mediach, teoretycznie nie istnieje... A tu się okazuje, że wciąż jest wśród nas…
– I wciąż jest popularny?
– To naprawdę wzruszające. Dostaję wpisy na Facebooku, przychodzą do mnie listy od młodych ludzi, którzy mają po 16, 17 lat. I to nie tylko tych z Warmii i Mazur, ale z całej Polski. I oni piszą, że o moim Tacie opowiadał im ich tata czy wujek. Piszą, że był wspaniałym sportowcem. A oni Go znają tylko z przekazów.
– Rajdy to była Jego pasja?
– Powiedziałabym, że nawet coś więcej, że to była dla Niego treść życia. Wszystko inne stawało się tylko uzupełnieniem. Sport nadawał ton Jego życiu, co chyba nawet będzie niezrozumiałe dla tych, którzy nie wiedzą, jak to wyglądało. On podporządkował rajdom wszystko. Firma, rodzina, inne sprawy – wszystko funkcjonowało jakby obok.
– Jaki był w tym, co robił?
– Mogę chyba powiedzieć, że był wirtuozem. Ale nie tylko miał talent, to oczywiste. Był też przy tym nieprawdopodobnie, wręcz chorobliwie pracowity. I ciągle w pewnym sensie z czegoś niezadowolony. Owszem, czasem mówił: „Zobacz Beata, jak ja sobie z tym poradziłem, jak ja to ogarnąłem”. Ale pracował na to straszliwie. Jego dział sportu był perfekcyjny. Stworzył go od podstaw przy ogromnej współpracy swojego siostrzeńca, późniejszego szefa serwisu Krzyśka Czepana. Rozumieli się potem praktycznie bez słów, byli perfekcyjni. Budżet ich zespołu, w porównaniu do teamów zagranicznych, był mizerny, ale dzięki znakomitemu planowaniu i koordynacji ten zespół działał doskonale. To były ich wspólne sukcesy, ich wspólna zwycięska droga. Co więcej: potrafili też znaleźć i błyskawicznie zjednać sobie ludzi, z którymi szli tą drogą po sukces. Dziś byśmy powiedzieli, że mój Tata był liderem socjometrycznym. Potrafił wejść w każdą grupę ludzi, nie widział barier i sam ich nie tworzył. Był bardzo lubiany. Wchodził do grupy i błyskawiczne znajdował język z ludźmi, niezależnie od ich statusu, pochodzenia czy poglądów.
– Ktoś gdzieś napisał, że Marian Bublewicz nie walczył o sukces, tylko realizował swoje marzenia.
– Bardzo trafne spostrzeżenie. On bardziej się cieszył z tego, że musi o triumf walczyć, niż z tego, że po sukces wreszcie sięgnął. Cieszył się każdym dniem, mówił, że uwielbia coś tworzyć. Był pedantyczny, twierdził, że każdy może sięgać po to, co sobie wymarzył. Pod warunkiem, że robi to z pasją. Mawiał, że problemy wymyślono po to, żeby człowiek miał co robić. I żeby mógł je rozwiązywać. Z pełnym zaangażowaniem i pasją. A wtedy praca jest przyjemnością. I życie jest przyjemnością.
– Była między wami jakaś specjalna więź?
– Tak, zdecydowanie tak. Tata traktował mnie jak swój skarb, dał mi wiele mądrych rad. Zaszczepił we mnie wiarę w siebie. Bardzo często rozmawialiśmy, prawie zawsze późnym wieczorem. Wracał z pracy po 22, ja się jeszcze uczyłam w swoim pokoju. Przychodził do mnie, siadał w fotelu albo na dywanie i gadaliśmy. Był ze mnie dumny. Ja w tamtym okresie byłam jego sekretarką, przepisywałam mu felietony, które publikował w Radiu Olsztyn, pisałam oferty kierowane do sponsorów. I „mądrzałam” przy nim z dnia na dzień. Gdy odszedł i musiałam szybko stanąć na nogi, zacząć zarabiać na siebie, rozejrzałam się wokół i zobaczyłam, że ludzie są sfrustrowani, niezadowoleni z siebie. I przypomniałam sobie, że mój Tata nie pojmował życia w ten sposób. Że cieszył się z małych sukcesów, że się nimi napędzał. Był zadowolony, że świeci piękne słońce, że może się z kimś spotkać, że może komuś zrobić prezent. I był w tym wszystkim prawdziwy. Nie udawał, bo… nie umiał udawać.
– Ale nie jest to proste.
– Mój Tata miał świadomość, że świat nie jest czysty, ale powtarzał, że właśnie dlatego człowiek powinien starać się być czystym. Żyć zgodnie z sentencją: „Gdy nie wiesz, jak się zachować, to zachowaj się przyzwoicie”. Wychodził z założenia, że drugi człowiek jest dobry i nie ma intencji, by cię oszukać. Ludzie czasami postrzegali Go jako naiwniaka. Ale On mówił, że woli być naiwnym, to był Jego świadomy wybór. Mówił, że jeśli człowiek może zrobić coś dobrego dla drugiego człowieka, to po prostu powinien to robić. I nie oczekiwać wdzięczności czy rewanżu. I może być wtedy pewien, że to dobro wróci do niego z innej strony za jakiś czas. Z kilkakrotnie większą siłą. Wykazywał dużą wrażliwość w relacjach z ludźmi. W rozmowie bardzo uważał, żeby nie sprawić drugiej osobie przykrości. Ale gdy ktoś przekraczał granicę, był stanowczy. Lubił konkrety, nie lubił zaś tracić czasu.
– Wróćmy do sportu. Pani Ojciec dwa razy rezygnował z niego na jakiś czas po poważnych wypadkach. Pierwszy raz w 1971 roku, gdy jeszcze jeździł w motocrossie, i w 1981 już jako rajdowiec po Rajdzie Złote Piaski w Bułgarii. Po obu miał dłuższą przerwę. Myślał o tym, żeby się wycofać z tego ścigania?
– On zawsze mówił, że rajdy to niebezpieczny sport, w którym błąd lub zbieg okoliczności może pozbawić człowieka życia. Ale też wciąż powtarzał, że życie także jest niebezpieczne. Że jak człowiek idzie w góry, to może nie wrócić. I że cegła może spaść mu na głowę, jak idzie chodnikiem. Że trzeba tak działać, żeby to ryzyko było minimalne.
– Ale ryzyko w tym sporcie jest zawsze ogromne! Po Rajdzie Elmot w 1988 roku miał pękniętą czaszkę.
– Pamiętam to dokładnie. Mieli wypadek z Jackiem Wypychem, kask Mu spadł, rozbił sobie mocno głowę. Ludzie Go wtedy często pytali, czy naprawdę warto ryzykować? Nie miał wątpliwości. Niezmiennie mówił, że życie samo w sobie jest niebezpieczne... Mówił, że po prostu trzeba lepiej dopinać kask. I więcej pracować nad sobą.
– Mówi się, że w żyłach kierowców rajdowych nie płynie tylko krew, że jest tam też benzyna. Jaką domieszkę paliwa miał w sobie Marian Bublewicz?
– Tak sobie czasami myślę, że Tata miał tylko benzynę… Często mówi się o kimś, że się do czegoś urodził. No więc mój Tata urodził się do sportu, urodził się, by jeździć w rajdach. I wszystko, co robił, było związane z kołami. Najpierw zajmował się kolarstwem, potem był motocross, z którego została mu pamiątka całe życie, czyli gwóźdź w nodze. Wreszcie przeniósł się do samochodu, bo uznał, że ten będzie Go bardziej chronił.
– Jeździła pani z nim na rajdy. Bała się pani?
– Jeździłam bardzo często, kilka razy w roku. Zwalniałam się ze szkoły i jechałam na drugi koniec Polski, bo tam odbywała się większość rajdów. Czy się bałam? Na początku nie, aż do tego Elmotu w 1988 roku. Miałam kilkanaście lat, zrozumiałam, że to nie jest zabawa. Potem zaczął się pojawiać strach o Ojca.
– Na ten feralny Zimowy Rajd Dolnośląski pani pojechała?
– Nie. Dosłownie dwa dni wcześniej wróciliśmy z Barcelony z prezentacji Opla Corsy, Tata odebrał tam od szefów General Motors certyfikat na prowadzenie salonu w Olsztynie. To były moje ostatnie trzy dni z Tatą. Cudowne dni, pamiętam je dokładnie. Zwiedzaliśmy zabytki, była Sagrada Familia, uliczki Barcelony… Stamtąd mam ostatnią pamiątkę ściśle z Nim związaną. Dał mi kieszonkowe, powiedział: „Idź, kup sobie coś, tylko pamiętaj, żeby miało coś czerwonego”. Tak powiedział i śmiał się, jak prawie zawsze. Kupiłam czerwony płaszcz przeciwdeszczowy, mam go do dziś. To jest coś symbolicznego.
– Podobno pani Ojciec uparł się, żeby dać pani na imię Beata.
– Tata lubił oglądać filmy z panią Beatą Tyszkiewicz. Bardzo ją cenił jako aktorkę, ale też za jej sposób bycia, za jej wyjątkowy styl. Oczywiście w grę wchodziły podobno jakieś Moniki czy Klaudie, ale Tata powiedział, że Beata to będzie najlepsze imię. I że nie ma inne opcji.
– Pani też lubi tę aktorkę?
– Lubię, ale… ja jestem jej przeciwieństwem. Ona dystyngowana, prawdziwa dama. A ja – szalona, z głową pełną pomysłów. Ostatnio kupiłam sobie różowe glany (śmiech). Bo o takich marzyłam w dzieciństwie.
– Marian Bublewicz wyjątkowo traktował także inne kobiety. Był feministą?
– Często mówił, że kobiety trzeba wielbić i szanować. Że są przyszłością świata, bo rodzą dzieci, dają światu życie. Twierdził, że mają szósty zmysł. Że szukają rozwiązań nie przez arogancję czy upór, ale przez intuicję. Że mają w sobie o wiele więcej dyplomacji. Ja to Jego powiedzenie będę pamiętać do końca życia, bo mówił mi: „Jak nie wiesz, jak się zachować, to zachowuj się dyplomatycznie”. Podkreślał, że świat nie jest czarno-biały, że są też szarości. Oburzał się bardzo, gdy koledzy mówili: „Ty, Marianek, masz wszystko, ale nie masz syna”. Oburzał się strasznie i tłumaczył, że to stereotyp, że nie mają racji.
– Bierze pani czynny udział w projekcie Bezpieczeństwo Ruchu Drogowego. Na czym to polega?
– Ten projekt działa w oparciu o Dekadę Działań, popierają go 93 kraje na świecie. Zobowiązaliśmy się, że będziemy pracować nad tym, żeby liczba wypadków komunikacyjnych w ciągu dziesięciu lat spadła o połowę. Bo jeśli tego nie zrobimy, to w 2020 roku wypadki komunikacyjne będą trzecią przyczyną zgonów na świecie.
– Ale przecież pani Ojciec jeździł bardzo szybko i niebezpiecznie.
– A właśnie, że nie. On jeździł szybko tylko w rajdach. Jako „cywil” jeździł normalnie, bo… nigdzie się nie spieszył. Był mistrzem planowania czasu, człowiekiem świetnie zorganizowanym. Miał tylko jeden taki rekordowy przejazd, który obrósł legendą, kiedy pod koniec 1992 roku został w trybie pilnym zaproszony do Teleekspresu. I dojechał z Olsztyna do Warszawy w półtorej godziny. Dlaczego? Bo pokryta straszną gołoledzią i droga była kompletnie pusta. A to były warunki dla rajdowca. Ale to jeden wyczyn.
– Dawał pani jakieś rady?
– Jasne, że tak. Mówił na przykład: „Nigdy nie patrz na zderzak auta przed sobą, patrz na drogę przed tobą”. Albo: „Jechać bezpiecznie, to znaczy myśleć. Bo jeśli myślisz, to nie będziesz gnać przez teren zabudowany, bo wiesz, że ci z jakiegoś domu może wylecieć na drogę dziecko po piłkę”. Jeżdżenie to myślenie, to było Jego credo.
– Rozmawiał o tym ze znajomymi?
– Bardzo często ktoś Mu się chwalił, że gdzieś jechał 160 na godzinę. A On się pytał: „A reakcje też miałeś proporcjonalnie szybsze? Szybciej patrzyłeś, szybciej przebierałeś nogami?”. Gość patrzył na Niego coraz bardziej zdziwiony, a On mówił, że nie jest chojrakiem, tylko że jest nieodpowiedzialny. I że nie chciałby go spotkać na drodze.
– Zły był wtedy?
– Nie, spokojny jak zawsze. Ale pytał: „Trenowałeś poślizgi, hamowanie gdzieś w deszczu czy na lodzie? Po co tak gnasz?”. Był radykalny, zawsze mówił, że nie wolno jeździć po jednym piwie czy z papierosem w ręku.
– Z papierosem?
– A tak. Mówił, że jak coś wydarzy się na drodze, to gość będzie się zastanawiał, co zrobić z papierosem w dłoni, a nie z sytuacją na drodze. Mówił, że trzeba wygodnie siedzieć, nie za blisko i nie za daleko od kierownicy. W „Sportowej Jeździe Samochodem” Tata pokazuje, jak jeździć dynamicznie, zdecydowanie, a przede wszystkim bezpiecznie. Ja chcę przekazywać Jego idee. I dla mnie to nie jest kwestia wyboru, ale – w dużym skrócie mówiąc – obowiązek.
– Czy pani wie, co by było z Ojcem, gdyby nie to drzewo przy drodze z Orłowca do Złotego Stoku, o które rozbił się Jego samochód podczas Rajdu Dolnośląskiego 20 lutego 1993 roku?
– Wiem, bo mi o tym wiele razy opowiadał. Robił dokładne plany – krótkoterminowe, takie na rok, i długoterminowe. Planował swoją karierę miesiąc po miesiącu, chciał zdobywać kolejne tytuły, ale też budować profesjonalny zespół rajdowy. Miał w sobie mnóstwo energii, był młodym człowiekiem, miał dopiero 43 lata... A na koniec chciał zaangażować się w politykę. Po to, żeby pomagać ludziom.
wywiad przeprowadził Zbigniew Szymula - luty 2013